Największym kontrastem między Japonią a Tajwanem okazała się… komunikacja (międzyludzka). Na Tajwanie nie sposób było wyjąć mapę, by od razu ktoś do nas nie podszedł, pytając płynną angielszczyzną czy nie pomóc, czego szukamy, kilka razy wręcz oferując, że może nas tam zaprowadzić. Jednocześnie nawet w sklepach czy jednoosobowych stoiskach z jedzeniem mogliśmy posługiwać się angielskim – Tajwańczycy starali się komunikować po angielsku również w przypadku małego zasobu słownictwa, traktując to zarówno jako sposób nauki języka, jak i pokazania się w pewnym sensie z bardziej „światowej” strony.
Na Hokkaido – nic z tych rzeczy. Poza innymi pracownikami na uniwersytecie, w żadnej codziennej sytuacji nie byłem w stanie posłużyć się angielskim – czy w sklepie czy w stołówce. Nawet wizyta w Instytucie Konfucjusza, do którego udałem się szukając możliwości dalszej nauki chińskiego, była pod tym względem wyzwaniem. Po angielsku nie byłem w stanie porozumieć się zupełnie, a po przejściu na chiński zdołałem otrzymać jedynie rozkład kursów na nadchodzący semestr (acz po japońsku).
Za te trudności komunikacyjne winić należy – jeśli nie liczyć mojej nieznajomości japońskiego - niską znajomość angielskiego wśród Japończyków. Mimo iż Japończycy uczą się angielskiego jako drugiego języka tak w szkole podstawowej, jak i średniej, zupełnie nie chcą, bądź nie mogą się nim posługiwać. Jak okazało się po kilku rozmowach z osobami przebywającymi w Japonii dłużej, najważniejszymi przyczynami wydają się duża nieśmiałość względem cudzoziemców oraz obawa przed popełnianiem błędów i mówieniem w sposób niepoprawny. Brak konwersacji prowadzi do zaniku nabytych umiejętności, jeszcze większych obaw przed mówieniem i koło się zamyka. Władze zdają sobie sprawę ze skali problemu. W Japan Times, jedynym dostępnym mi z uwagi na barierę językową dzienniku, ukazał się ostatnio artykuł poświęcony niskiemu poziomowi nauki i znajomości angielskiego, wzywający m.in. do zatrudnienia większej ilości nauczycieli, dla których angielski byłby językiem rodzimym.
To, co mnie nieco ratuje, to chiński. Mimo iż jak dotąd chiński na ulicy usłyszałem tylko raz, daje mi on przynajmniej częściową możliwość jednostronnej komunikacji. W Japonii w użyciu są trzy alfabety: kanji, hiragana i katakana. Podczas gdy dwa ostatnie są sylabiczne (każdy ma 48 znaków), kanji jest oparty na tradycyjnych znakach chińskich (acz ich wymowa jest kompletnie różna). W efekcie w dużej części napisów pojawiają się mniej lub bardziej znane mi chińskie znaki. Rozkład ulic, metro, nazwy wydziałów na moim uniwersytecie, niektóre potrawy – często jestem w stanie przynajmniej częściowo zorientować się w znaczeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że na Tajwanie było pod względem komunikacyjnym o niebo łatwiej.
To prawda, są rejony w Japonii, gdzie bez japońskiego nie sposób się porozumieć. Inaczej sytuacja przedstawia się w stolicy, czy w większych ośrodkach jak Osaka/Kyoto, bo tam i więcej zagranicznych, i chyba sami Japończycy są bardziej otwarci. Tokio już zaczyna się przygotowywać na Olimpiadę w 2020, stąd w mieście pojawiają się różne udogodnienia dla anglojęzycznych turystów ( tablice informacyjne z angielskimi napisami, maszyny w których można kupić bilet, itp.), a rodzimi mieszkańcy są entuzjastycznie zachęcani do kursów języka angielskiego (to akurat wychodzi z różnym skutkiem;)).
OdpowiedzUsuń