niedziela, 18 września 2016

Piwo jako symbol modernizacji i pionierskiego ducha (J)

Muzeum Piwa mieści się w Sapporo w budynku z czerwonej cegły, zbudowanym w drugiej połowy XIX wieku w "nowoczesnej angielskiej technologii". Zarówno nad wejściem do muzeum, jak i na czubku ogromnego komina widoczna jest... czerwona gwiazda.



Historia opowiadana w muzeum przedstawia warzenie piwa jako element modernizacji Japonii, a losy browaru "Sapporo Breweries" są ściśle powiązane z budową nowoczesnego państwa japońskiego - erą Meiji. 

Proces zrywania z feudalną przeszłością zaczął się od zamachu stanu, dokonanego przez część elit w 1867 r. Zlikwidowano wówczas instytucję szogunatu - przez ponad 250 lat realną władzę w Japonii sprawował nie cesarz, ale szoguni z rodu Tokugawa. Formalnie pełnia władzy wróciła do cesarza, 15-letniego Mutsuhito. Wymyślając nowe państwo na wzór europejski, liderzy okresu Meiji postawili przed sobą trzy główne zadania: reformę systemu podatkowego, nawiązanie równorzędnych relacji z mocarstwami zachodnimi oraz kolonizację Hokkaido, wówczas jeszcze nazywanej Ezo.

W 1869 r. utworzono specjalną komisję rozwoju Hokkaido (Kaitakushi), której symbolem stała się właśnie czerwona gwiazda polarna. Miała ona symbolizować pionierskiego ducha na japońskiej “dalekiej północy”. Jak dowiadujemy się z broszurki Muzeum Piwa, komisja rozwoju Hokkaido miała za zadanie "zbudować fundamenty nowoczesnej Japonii". Tym samym peryferia, które przez stulecia nie były traktowane jako część Japonii, nagle znalazły się w centrum procesu budowy nowoczesnego państwa.

Pierwszy browar w Japonii zbudowano w Sapporo w 1876 r., zrywając z pierwotnym planem ulokowania go w Tokio. Na wyspie rósł chmiel, zaś klimat sprzyjał uprawie jęczmienia. Pierwsi japońscy browarnicy zostali wyszkoleni w Niemczech, określonych jako “ojczyzna piwa”, zaś sam browar wzorowano na bawarskich odpowiednikach. Jak głosi jedna z tabliczek, już po kilku latach piwo Sapporo zyskało uznanie za granicą. Oczywiście chodziło nie tylko o napój koloru bursztynu, ale o symbol dołączania do grona krajów wysoko rozwiniętych. Każdy zaawansowany kraj, zgodnie z japońskim wyobrażeniem, powinien warzyć piwo.

Kiedy komisja rozwoju Hokkaido zakończyła swoją działalność w 1882 roku, jej majątek został sprzedany prywatnym przedsiębiorcom. Browar w Sapporo odziedziczył czerwoną gwiazdę polarną, która do dziś zdobi butelki tego symbolu japońskiej modernizacji.


Dodatkowym potwierdzeniem bliskości między produkcją piwa i modernizacją jest kolekcja reklam. Plakaty - najstarsze mają ponad sto lat - opowiadają historię popularyzacji piwa w Japonii:





piątek, 16 września 2016

Miniatury (R)

Przejażdżka ulicami Petersburga

Centrum Petersburga jest przepiękne, ładnie odnowione pałace i chramy migają przed oczyma jeden za drugim. Przeplatają je elegancko odrestaurowane twierdze i kamienice.

Czemu jednak nie wybrać się do jednej z dzielnic poza centrum. Czasem, jak to było w moim przypadku, można nie mieć wyjścia. Mój akademik jest na Wyspie Wasilewskiej. Bloczarnia będąca najpewniej wynikiem sennej mary pijanego urbanisty.




Najciekawsze jest jednak poruszanie się po Wyspie transportem miejskim. Otóż nawet zwykły autobus/trolejbus, dajmy na to linii numer 7, może mieć jeden z trzech systemów opłaty za przejazd. Można, najzwyczajniej w świecie kupić papierowy jednorazowy bilet od pani bileterki, lub – rzadziej – pana biletera. Jeśli jednak jest się szczęśliwym posiadaczem karty miejskiej o nazwie Podróżnik, można – o ile trafi się na właściwy model autobusu – kartę taką przyłożyć do czytnika na poręczy. W takim autobusie rola pani bileterki sprowadza się do pokrzykiwania po każdym przystanku: „Przykładamy kartę, przykładamy kartę”. Następnie tak „przyłożoną” kartę należy raz jeszcze zbliżyć do czytnika, którym „skasowanie” biletu sprawdza pani bileterka. Kolejny model to pani bileterka chodząca po autobusie, odbierająca karty od podróżnych i przykładająca je najpierw do czytnika na poręczy, a potem do swojego. Są też jednak, o zgrozo, autobusy bez pani bileterki. W takim wypadku należy z nich wysiadać tylko wyjściem przy kierowcy i tam przyłożyć kartę Podróżnik, nawet, jeśli czytniki znajdują się na poręczach w całym autobusie. Tak zorganizowany system zapewnia dodatkową rozrywkę i sprawdza czujność.

Metro jest oczywiście na kartę lub na stary dobry żeton. Przejażdżka tramwajem jeszcze przede mną.



Jest, ale nie ma

Znalazłam mieszkanie. Nieopodal miejsca o uroczej nazwie Plac Dyktatury Proletariatu. Poszukiwania nie były łatwe. Bynajmniej nie dlatego, że w mieście jest dziesięć ulic Sowieckich i trzynaście Krasnoarmiejskich. Mapę czytam już całkiem sprawnie. Nie chodziło też o moje niezrozumienie idei komunałki (o czym oddzielny post). Największy problem stanowiły mieszkania wirtualne. Otóż w bazach mieszkań widnieją ich zdjęcia, adresy i dokładny opis. W rzeczywistości jednak mieszkania te nie istnieją. Wirtualne kwartiry są do tego stopnia nagminne, że niektóre ogłoszenia mają specjalny dopisek: „To mieszkanie naprawdę istnieje”. Nie wie tego oczywiście początkujący poszukiwacz i traci czas na rozmowy z pośrednikami, wysłuchuje, jak to mieszkanie właśnie zostało wynajęte (pojawiło się w internecie dosłownie 5 minut temu, a już ktoś je oglądał i wniósł zadatek), albo jak to właściciel nie zdecyduje się jednak mieszkania wynająć, albo jeszcze je remontuje. 

Rosja w niedoczasie

Czas upływa i tego procesu najprawdopodobniej nie da się zatrzymać. Można jednak nic sobie z niego nie robić. Czas płynie, niech płynie, my w Piterze jesteśmy ponad to! I tak na odwrotnej stronie rachunku, który dostałam w kawiarni, widnieje reklama na zniżkowy pakiet w klubie sportowym Alex ważna do końca sierpnia. Jest 7 września.

Na słupie ogłoszeniowym w samiuśkim centrum miasta, nieopodal okazałego pomnika imperatrisy Jekatieriny, jest plakat „Koncerty”. Mam nadzieję, że choć na jeden się wybiorę, w końcu odbywają się w niebanalnym miejscu, bo w pięknym Isaakijewskim Saborze. Ostatni jednak miał miejsce 26 sierpnia. Jest 7 września.



Zniżki! Reklama w metrze. I tu już każdy się domyśla: do końca sierpnia. Zaczynam się zastanawiać. A może jednak jest sierpień.

Chiński w Japonii, czyli problemy z komunikacją (J)

Największym kontrastem między Japonią a Tajwanem okazała się… komunikacja (międzyludzka). Na Tajwanie nie sposób było wyjąć mapę, by od razu ktoś do nas nie podszedł, pytając płynną angielszczyzną czy nie pomóc, czego szukamy, kilka razy wręcz oferując, że może nas tam zaprowadzić. Jednocześnie nawet w sklepach czy jednoosobowych stoiskach z jedzeniem mogliśmy posługiwać się angielskim – Tajwańczycy starali się komunikować po angielsku również w przypadku małego zasobu słownictwa, traktując to zarówno jako sposób nauki języka, jak i pokazania się w pewnym sensie z bardziej „światowej” strony.

Na Hokkaido – nic z tych rzeczy. Poza innymi pracownikami na uniwersytecie, w żadnej codziennej sytuacji nie byłem w stanie posłużyć się angielskim – czy w sklepie czy w stołówce. Nawet wizyta w Instytucie Konfucjusza, do którego udałem się szukając możliwości dalszej nauki chińskiego, była pod tym względem wyzwaniem. Po angielsku nie byłem w stanie porozumieć się zupełnie, a po przejściu na chiński zdołałem otrzymać  jedynie rozkład kursów na nadchodzący semestr (acz po japońsku).

Za te trudności komunikacyjne winić należy – jeśli nie liczyć mojej nieznajomości japońskiego - niską znajomość angielskiego wśród Japończyków. Mimo iż Japończycy uczą się angielskiego jako drugiego języka tak w szkole podstawowej, jak i średniej, zupełnie nie chcą, bądź nie mogą się nim posługiwać. Jak okazało się po kilku rozmowach z osobami przebywającymi w Japonii dłużej, najważniejszymi przyczynami wydają się duża nieśmiałość względem cudzoziemców oraz obawa przed popełnianiem błędów i mówieniem w sposób niepoprawny. Brak konwersacji prowadzi do zaniku nabytych umiejętności, jeszcze większych obaw przed mówieniem i koło się zamyka. Władze zdają sobie sprawę ze skali problemu. W Japan Times, jedynym dostępnym mi z uwagi na barierę językową dzienniku, ukazał się ostatnio artykuł poświęcony niskiemu poziomowi nauki i znajomości angielskiego, wzywający m.in. do zatrudnienia większej ilości nauczycieli, dla których angielski byłby językiem rodzimym.

To, co mnie nieco ratuje, to chiński. Mimo iż jak dotąd chiński na ulicy usłyszałem tylko raz, daje mi on przynajmniej częściową możliwość jednostronnej komunikacji. W Japonii w użyciu są trzy alfabety: kanji, hiragana i katakana. Podczas gdy dwa ostatnie są sylabiczne (każdy ma 48 znaków), kanji jest oparty na tradycyjnych znakach chińskich (acz ich wymowa jest kompletnie różna). W efekcie w dużej części napisów pojawiają się mniej lub bardziej znane mi chińskie znaki. Rozkład ulic, metro, nazwy wydziałów na moim uniwersytecie, niektóre potrawy – często jestem w stanie przynajmniej częściowo zorientować się w znaczeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że na Tajwanie było pod względem komunikacyjnym o niebo łatwiej.

czwartek, 15 września 2016

Dzwonnik cerkiewny (R)

Dzwony prawosławne biją przez poruszanie sercem dzwonu, nie zaś całym dzwonem. Dlatego też można na nich „grać”. Efekt, przynajmniej w wykonaniu wprawnych dzwonników, jest zachwycający. Dzwonnik porusza przyczepionymi do serc dzwonów linkami. Uruchamia je rękoma oraz, naciskając na specjalne pedały, stopami. Gra na cerkiewnych dzwonach wymaga sporej siły, zwłaszcza, że na przykład Dzwon Aleksander Newski, umocowany w petersburskiej Ławrze Aleksandra Newskiego, waży bez mała 18 ton.

Aleksander Newski został uznany świętym patronem Petersburga po stoczonej przez niego w 1240 bitwie ze Szwedami. Ławra, czyli męski klasztor podporządkowany bezpośrednio patriarsze, znajduje się na domniemanym miejscu tejże bitwy. 


Ławra idzie jednak z duchem czasu. Prowadzi urozmaiconą stronę internetową, z której można na przykład posłuchać utworów męskiego chóru klasztornego; zorganizowała też tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Gry na Dzwonach Cerkiewnych. Oprócz muzyki na festiwalu było też odrobinę polityki: przypomnienie o czasach niszczenia religii i odbierania cerkwiom dzwonów oraz zapewnienia, że Święta Ruś jest cały czas żywa.





środa, 7 września 2016

Hokkaido i Tajwan (J)

Na wyspie Hokkaido jestem dużo bliżej Tajwanu niż mogłoby to wynikać z mapy i rzekomego dystansu kulturowego. Od czasów szkoły podstawowej wpajano mi, że Japonia składa się z czterech głównych wysp: Hokkaido, Honsiu, Sikoku i Kiusiu.  Jednak jeszcze 150 lat temu wyspa Ezo, jak nazywano wówczas Hokkaido, nie była traktowana jako część Japonii. Owszem, Japonia interesowała się wyspą, ingerowała w życie polityczne jej rodowitych mieszkańców – społeczności Ainu - jednak już samo określenie wyspy wskazywało, że traktowano Hokkaido jak zagranicę. Ezo (ezogashima) oznaczała bowiem “kraj barbarzyńców”.
Decyzję o kolonizacji wyspy Ezo i uczynieniu jej częścią Japonii podjęto na początku ery reform, tj. ery Meiji. Wówczas, w 1868, Japonia zaczęła rozstawać się z feudalizmem, reagując na przybycie zachodnich okrętów i przymuszenie jej do wyjścia z samoizolacji oraz otwarcia się na świat zewnętrzny. W przeciągu ćwierć wieku japońskie elity wymyśliły swój kraj na nowo, tym razem jako państwo narodowe i… imperium. Po 25 latach Japonia pokonała Chiny, po kolejnych 10 - Rosję. Kolonizacja Hokkaido była kluczowym momentem na tej drodze.
Jeden z liderów ówczesnych reform, Iwakura Tomomi, w 1869 r. przedstawił propozycję kolonizacji wyspy Ezo, argumentując, że powinna stać się “małą Japonią” poprzez "ucywilizowanie". Tym samym, poza zyskami materialnymi płynącymi z kolonizacji, Japonia mogłaby powstrzymać zakusy rosyjskie. Przyszłość imperium miała, według Iwakury, zależeć od powodzenia “otwarcia” Ezo na Japonię. W tym samym roku zmieniono nazwę na Hokkaido.
Kolonizacja i podbój – przez Japończyków określane jako rozwój i postęp – stała się wzorem dla późniejszej kolonizacji Tajwanu. Przyczyniła się zasadniczo do stworzenia nowoczesnej Japonii, tworząc dlań ideologię i tożsamość imperialną. Główną ofiarą padł lud Ajnu, który został pozbawiony ziemi, zwyczajów i praw. Chociaż w poprzedniej epoce Japończycy uznawali Ajnu za odrębny byt polityczny, w trakcie kolonizacji uznali Ezo za „ziemię niczyją”, na którą zobowiązani byli przynieść „cywilizację”. 

poniedziałek, 5 września 2016

Szukając morza (R)

Mieszkam na wyspie. Długa ulica okalająca znaczną jej część nazywa się „Morskie nadbrzeże”. Rano, po wyjściu z budynku, czuje się przyjemny zapach morskiej bryzy.  Akademik, o czym już wspominałam, nie jest najciekawszy, więc szukam miejsc i okazji do spacerów. Przyszedł mi do głowy spacer z widokiem na morze. Szukałam długo. Przeszłam całe Morskie nabrzeże i nic. Pytam więc panią z wózkiem „Gdzie można zobaczyć morze?” „Tu kiedyś wszędzie było widać morze, ale zagrodzili” – odpowiada z żalem pani. Jej smutek był tak duży, że nie odważyłam się drążyć tematu. 






Idę dalej, a spotkawszy panią z pieskiem pytam z mniejszym już wprawdzie entuzjazmem: „Gdzie można zobaczyć morze?” „Nigdzie” odpowiada rzeczowo pani. „Budują drogę, zagrodzili, morza nie ma. A droga będzie ogromna, będzie prowadziła aż do tego nowego stadionu”.
Tak więc wielkie betonowe osiedle od morza odgradzać będzie niedługo wielka asfaltowa ulica, wiodąca do ogromnej betonowej hali. Tak trzymać!





Słynna komunałka (R)

„Jekatjerina, ale czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy komunałka?” Wiem, wiem – zapewniam panią Vierę, która zaraz ma pokazać mi pokój w komunałce, szukam bowiem czegoś do wynajęcia w Petersburgu. Przecież już kilka razy mieszkałam w domach, w których wspólna jest kuchnia, salon i łazienka, a każdy - zazwyczaj student/doktorant - ma swoją sypialnię.

O „słynnej komunałce” czytałam już wcześniej, szukając miejsca na pierwsze dni w Petersburgu. Szybko jednak okazało się, że nie mam pojęcia, jak wygląda współczesna komunałka. Otóż w tej, której miałam stać się częścią, jeden pokój zajmowała pani księgowa z mężem. Tenże pokój im się „należał”, jednak, jak uprzedziła otwarcie Viera, życie w komunałce zniszczyło nieco księgową, która stała się zgorzkniała i czepliwa. „Ale tobie nie będzie to przeszkadzało, przecież jesteś obcokrajowcem i możesz udawać, że nie rozumiesz” – zapewniła Viera. Pozostałe dwa pokoje komunałki zajmowała rodzina z dzieckiem, wynajmująca je od małżeństwa, którym się one „należały”, ale które stać było na inne mieszkanie. Czwarty pokój Viera miała wynająć mnie. Na jedną tycią kuchnię i jeszcze mniejszą łazienkę byłoby nas więc sześcioro. 

Komu i dlaczego pokoje się „należały” nie zrozumiałam. Nomen omen, na mojej mapie nazwa placu przy którym owo mieszkanie się znajdowało brzmi Dyktatury ploretariatu…Akademik nie jest może szczytem luksusu; poprawka – jest jego dokładnym przeciwieństwem i już bardzo chcę się wyprowadzić, ale przyjdzie mi szukać dalej.